poniedziałek, 23 października 2017

Dynia, filcowanie na mokro vs filcowanie na sucho...

Witam Was, znów po dłuższej przerwie.
Dzisiaj chcę Wam przybliżyć troszkę moją ostatnią pasję, czyli
TWORZENIE z WEŁNY CZESANKOWEJ.
Wszyscy wiemy, że wełna jest cudownym, cieplutkim włóknem naturalnym uzyskiwanym z okrywy włosowej (sierści) owiec, lam wielbłądów, kóz czy królików.
Dzisiejszy mój wpis dotyczy wełny z owiec rasy merynos, z Nowej Zelandii oraz z Austarlii.
Pragnę się z Wami podzielić moimi spostrzeżeniami i wrażeniami, jakie towarzyszyły mi
w trakcie filcowania na sucho, czyli przy użyciu specjalnych igieł do filcowania,
oraz w trakcie filcowania na mokro.
Poniżej prezentuję Wam zdjęcie dyni - podkładki, zrobionej dwiemia metodami.
Baza (kształt) - filcowanie na mokro, przy użyciu szablonu
oraz liść i detale zielone - filcowane na sucho.


Pierwsze moje próby pracy były filcowane na sucho. 
Kupiłam niewielkie ilości wełny czesankowej w różnych kolorach, 
odpowiednie igły, maty do filcowania oraz dodatkowe urządzenia z wielona igłami, 
aby przyspieszyć proces filcowania.
Na tym etapie uczyłam się tworzenia kształtów, łączenia ich ze sobą, 
pracy z różnej grubości igłami oraz rodzajami wełen. 
Teoretycznie byłam przygotowwana do podjęcia takiego wyzwania.
W trakcie pracy nauczyłam się, że o wiele łatwiej jest uzyskać porządany kształt 
z wełny zgrzebnej, w tzw. błamie. 
Jest to wełna niewyczesana w formie chmurki a nie w taśmie. 
Jest idealną wełną do tworzenia kaształtów, cudownie się poddaje igle oraz dość szybko się filcuje, 
ponieważ posiada 27 mic - mikrometrów, tak określamy grubość włókien.
Oczywiście, kiedy już stworzymy nasz kształt, powinniśmy pokryć go piękną, cienką wełenką, 
np. z merynosa o grubości 18.5 mik. Nasza praca nabierze szlachetnego wyglądu i lekkiego połysku. 
Od samego początku byłam zachwycona filcowaniem na sucho.
Powstały koty, śpiące myszki i malutkie dynie, które bardzo szybko
znalazły nowy domek. Byłam i ciągle jestem, absolutnie zakochana w tej metodzie.
Ale przyszedł czas na próbę filcowania na mokro.
Zanim jednak do tego się zabrałam, obejrzałam setki godzin tutoriali oraz przeczytałam setki artykółow na ten temat. Teoretycznie czułam się gotowa do działania.
Wczoraj nadszedł ten właściwy dzień, 
aby moją wiedzę teoretyczną sprawdzić w praktyce.
Postanowiłam stworzyć podkładkę w kształcie dyni. Plan był taki, aby po
wyfilcowaniu odpowiedniej formy dodać drobne elementy w technice igłowej, 
czyli dołożyć np. liść na bazę.
W teorii, wiedziałam ile potrzebuję wełny oraz w jaki sposób ją rozłożyć.
Wiedziałam również, że jest kilka etapów filcowania.
Również wiedziałam, że sam proces powinien trwać ok. godziny.
Jednak w trakcie pracy, teoria poszła sobie w tzw. "maliny".
Zrobienie bazy zajęło mi ... bagatela, 3 godziny....
do tego ból rąk i zmęczenie fizyczne.
Ale... udało się :)
Baza schła całą noc a rano dodałam drobne elementy folcowane na sucho.
Podkładka ma wymiary 25 cm x 23 cm.


Podsumowując, cieszę się, że poznałam technikę filcowania na mokro, ponieważ
daje ona ogromne możliwości. W zasadzie w tej chwili nie ma dla mnie tajemnic, 
wiem jaki popełniłam błąd, że zamiast 1 godziny, trwało to o wiele dłużej....
Wiem również, że muszę poprawić kondycję fizyczną, bo bez niej
będzie to bardzo męczące i nie wyobrazam sobie w tej chwili filcować
np. szala, czapki czy kamizelki.
Nauczyłam się rozpoznawać, jak reaguje wełna na poszczególne 
etapy filcowania.
Ale również wiem, że bardziej kocham pracę z igłą niż z wodą :)
Mimo wszystko pracę nad podkładką w kształcie dyni, 
uważam za bardzo udaną i powstaną następne, nawet wiem już jakie :)
Będą to jabłka i gruszki :) 


A tu jest moja pierwsza praca - dynia, filcowana na sucho, czyli igłą .





Kolejne prace powstają każdego dnia, coraz bardziej rozumiem i kocham wełnę :)

Dziękuję, że zaglądacie do mnie.
CAŁUSKI :* :* :*


środa, 30 sierpnia 2017

Placuszki z cukinii...pychota :)

Oj... od maja nie było mnie tutaj...
Tyle się ostatnio działo. Nie miałam czasu na pisanie bloga... było tylko szycie, przygotowywanie się do warsztatów plastycznych, udzielanie się w kwestii muzycznej i wiosenne przygotowania ogrodu.
No właśnie, dzisiaj są owoce tych ciężkich prac :)
Cukinie tak obrodziły, że mam ich pełno na krzakach, w lodówce i na talerzu w każdej postaci.
Ostatnio pytaliście mnie o przepis, tak więc spieszę z jego podaniem.

Potrzebujemy:
1 duża cukinia - ok. 600 - 650 gr
1 duży ząbek czosnku
1 duża cebula
2 jaja
4 - 6 łyżek mąki
2 łyżki jogurtu naturalnego
sól
pieprz
papryka ostra
olej słonecznikowy do smażenia
posiekana pietruszka do posypania placuszków



Jest dużo przepisów na placuszki, ale ja ten sprawdziłam wiele razy i wraz z Kubą 
jesteśmy nim zachwyceni.
Cukinię myjemy i ścieramy na tarce o dużych oczkach. Przekładamy na sito, posypujemy solą i odstawiamy na ok.30 minut. Po tym czasie jeszcze wyciskamy z niej sok.
Dzięki temu nie będziemy musieli dodawać tonę mąki.
Cebulkę szatkujemy - możemy ją delikatnie podsmażyć, ale nie koniecznie.
Dodajemy do cukinii.
Miażdżymy czosnek z solą. 
Dodajemy jogurt i całość dobrze mieszamy.
Pamiętajcie, że cukinia w smaku jest dość jałowa, tak więc nie żałujcie soli i pieprzu.
Ja mielę pieprz i sól gruboziarnistą regularnie i właśnie takie świeże przyprawy 
mam zawsze pod ręką.
Wbijamy teraz dwa jaja, mieszamy i stopniowo dodajemy mąkę. 
Patrzcie, jak się zachowuje nasze "ciasto" - powinno być takie, jak placki ziemniaczane.
Rozgrzewamy patelnię i smażymy małe porcje placuszków.
Muszą być dobrze zrumienione, z chrupiącymi brzegami.
Partie usmażone układamy na papierowym ręczniku kuchennym, żeby odsączyć tłuszcz.
A potem... to już jak kto woli. Ja uwielbiam je posypać natką pietruszki...



a do tego tzatzyki... 



albo jeszcze z ratatuj też z cukinią... i np. z ciecierzycą, jak na zdjęciu..



Jeśli raz spróbujecie, będziecie smażyć te placuszki zawsze i wszędzie :)
SMACZNEGO :)




środa, 10 maja 2017

Praca na ploterze ScanNcut firmy Brother.... próby i błędy...

Witam Was serdecznie.
Dawno mnie tu nie było... nie dlatego, że nic nie robię, ale dlatego, że
za dużo się dzieje.
Jak pewnie wiecie, ostatnie dni kwietnia i początek maja, aż do 7-go
byłam mocno związana z hotelem w Rozewiu, Rosevia Resort.
Jestem totalnie zakochana w tym miejscu...
nowiutki, pachnący, przyjazny dla otoczenia, rodzinny, elegancki, z pysznym jedzeniem...
każdy talerz jest arcydziełem <3
A ja jestem dumna, że mogę brać czynny udział i umilać gościom
czas prezentując się jako muzyk, ale i jako "plastyczka" dla dzieciaczków.
Ale... dzisiaj, znalazłam czas i wenę ( jak na razie ręce mi odpadają po noszeniu sprzętu ) 
na coś kompletnie innego.
Zawsze chciałam spróbować sił w tworzeniu kartek.
Odpaliłam komputer, specjalny program i moją maszynę do wycianania.
Szczerze, mam ją od ponad roku, ale nie miałam czasu na dokładne zapoznanie się
z jej możliwościami. Przyznam się Wam, że po pierwszym próbach
zraziłam się i odstawiłam ją na wiele miesięcy.
Dopiero projekt składanego domku dla dzieci mnie zmobilizował.
Tak więc.... zasiadłam przy komputerze.... i...
Znacie mnie, nie lubię gotowców... sama muszę wszystko zrobić od początku do końca...
Zanim cokolwiek powstanie z papieru, czy z tkaniny, musi powstać projekt.
No i powstawał, według wskazówek, które znalazłam w necie.
Program do ScanNCut jest dość dziwny... niby prosty, ale 
zupełnie inny niż te, na których pracuję.
Po kilku godzinach zaprojektowałam pliki, które mogłam 
przetransportować w specjalnym formacie do maszyny - plotera.


Ploter wymaga kalibracji oraz dopasowania głębokości cięcia do poszczególnych papierów.
Dzisiaj użyłam papierów, które zupełnie nie nadają się do tworzenia kartek,
ale musiałam przećwiczyć ten wzór, żeby wiedzieć, czy jest OK.


Jak widać, za dużo jest serduszek w serduszku, ale nie o to w tym wszystkim chodzi.
Proporcje również są lekko zachwiane... muszę to jeszcze poprawić.
Ten papier jest za delikatny.... również embossing na gorąco nie wyszedł...


Generalnie jestem bardzo zadowolona z projektu... oczywiście wymaga jeszcze dopracowania
i użycia odpowiedniej grubości tekturek, pianek do podnoszenia kwiatków i
dodatkowych ozdób...

 A tak wygląda serduszko po złożeniu....
muszę jeszcze dopracować specjalną kopertę...

Na dzisiaj koniec.... 
Teraz jest czas na przemyślenia i... posprzątanie pracowni :D
CAŁUSKI :* :* :*


wtorek, 21 marca 2017

Gruby Len i bawełna z Ikea - wariacje na temat serduszka i koła....

Witajcie Kochani.
Cudowny czas nastał i w końcu wiosna dotarła i do mnie :)
Chce się żyć i tworzyć.
Dzisiaj chcę podsumować ostatnią moją pracę, całkiem sporą...
Otrzymałam zamówienie od mojej Przyjaciółki...
Podesłała mi swoje ulubione tkaniny a ja uszyłam Jej podusie, bieżnik i moją słodką gąskę.
Pragnę sie z Wami podzielić swoimi spostrzeżeniami odnośnie szycia dość
grubych tkanin na domowej maszynie.
Mam dwie maszyny. 
Jedna, to moja stara, no nie aż tak... ma tylko 15 lat..., 
ale nie jest ona totalnie skomputeryzowana... 
jedyna jej wada, to ma dość mało miejsca między igłą a ramieniem. 
Przy pikowaniu dużych prac jest to spory kłopot
Druga, to roczna maszyna - hafciarka. 
Kocham ją właśnie za to, że ma bardzo dużo miejsca
na pomieszczenia płachty tkanin właśnie do pikowania.
Niestety, nie daje sobie rady z grubymi tkaninami.
Tak więc szyjąc te prace, musiałam zamieniać je na swoim stanowisku. 
Szyjąc prace z typowej bawełny dedykowanej do patchworku i posługując się
właściwymi technikami, nie mamy problemu z wyciąganiem tkanin. 
Możemy ciąć po skosie, zszywać nawet najmniejsze kawałeczki a i tak na koniec
będziemy w stanie uzyskać porządany efekt - perfekcyjne wymiary i brak marszczenia.
Przy tkaninach takich, jak gruby len, czy bawełna z Ikei... nie jest to możliwe.
Ok, jest... ale wymaga to ogromnej cierpliwości, wytrwałości i dwa razy więcej pracy.
No i nie możemy sobie pozwolić na krojenie i szycie typowych bloków patchworkowych.
Tak więc musimy sobie inaczej radzić, zastosować troszkę inne techniki
i wspomagać się częściej różnego rodzaju pomocami, takimi jak np. krochmal w sprayu, 
czy klej do tkanin.
Jednak mimo tych wszystkich dodatkowych zabiegów w czasie szycia,
efekt jest niesamowity.
Można zakochać się w zapachu tego naturalnego, siermiężnego lnu...
Po każdym praniu tkanina zmienia się, staje się bardziej szlachetna.
Jest to idealna tkanina do dla osób, które kochają country style albo rustykalne dodatki.
Pierwsze prace, które uszyłam to były poduszki....
Lniane podusie z moimi ulubionymi kołami i pikowaniem. 

Dwa zestawy w dwóch kolorach.


Potem powstał bieżnik - gigant, 140 cm x 75 cm.


Zaczęłam od pozszywania bawełnianych boków do prostokąta lnianego.
Dodałam spory zapas - trzeba pamietać, że pikowanie "zabiera" nam kilka centymetrów.
Tu, przy grubym lnie zabrał tyle, że bałam się o wymiar końcowy.
Potem aplikacje kół rozmieściłam na prostokącie i przyszyłam.


Następna czynność, to przygotowanie tzw. kanapki.
Docięty tył i środek - ocieplina.
W tym przypadku, całość musiała być IDEALNIE wyprasowana, zwłaszcza ocieplina.
No i poszedł w ruch specjalny klej...


Kiedy już całość "skleiłam", zajęłam się pikowaniem - od środka.
Każde inne miejsce powodowałoby nieporządane rozciąganie pracy.


Niestety, problemy przybywały... ciężar tych wszystkich tkanin powodował to, że maszyna nie dawała rady przesuwać stopki. Nawet pikowanie FMQ sprawiało ogromne problemy...
Byłam totalnie załamana... ale przecież mnie znacie...
Nie daję za wygraną... im trudniej, tym lepiej :)

Po wielu godzinach "walki" z gigantem udało się...
Mogłam przystapić do naszawania końcowych aplikacji serduszek....



Jednak najtrudniejsze zadanie było ciągle przede mną... doszycie plisy...
Musiała to być dość szeroka plisa,  żeby zaasłoniła spód bieżnika, ale nie na tyle szeroka, 
żeby nie zniekształcić rogów.
I pewnie już wiecie, jaki problem się pojawił... za dużo warstw tkanin....
maszyna nie dawała rady tego wszystkiego "udźwignąć"... 
pozostało mi przyszywać ją ręcznie...
A efekt końcowy jest taki....


Mimo tych wszystkich problemów ( sama byłam w szoku ) bieżnik ma idealne wymiary :)

Dzisiaj dokończyłam kolejne podusie - bogatsza w poprzednie doświadczenia.



Doszyłam również moją gąskę-woreczek...  musiała być nieco większa od mojej pierwszej, z racji grubszego lnu.



Podsumowanie.
Nie polecam mieszania tkanin...
Owszem, len jako baza - tak.
Ale... nie polecam "mieszania" grubego lnu i bawełny z Ikea do tworzenia patchworków.
Jeśli nie wierzycie, musicie sami tego doświadczyć.
Ja osobiście nie popełnię "tego doświadczenia" po raz drugi z własnej, nieprzymuszonej woli.

Mimo wszystko, jestem bardzo zadowolona z końcowego efektu,
ale to tylko dzięki temu, że jestem już "zaprawiona w bojach"
i jestem cholernie uparta :)

CAŁUSKI :* :* :*









piątek, 10 marca 2017

Zapiekana Dynia Piżmowa z warzywami...

Dobry wieczór Kochani :)
Przesilenie zimowe? Brak słońca?
O taaaak, mam dosyć szarości, deszczu,  nijakości...
Od samego rana nosiło mnie. Chciałam coś zrobić, stworzyć coś nowego i ugotować coś wyjątkowego.
Bo przecież sztuka, taka czy inna, zawsze jest sztuką.
Szycie, malowanie, śpiewanie, granie czy gotowanie jest czymś bardzo osobistym i twórczym.
A jeśli jeszcze sprawiamy tym radość bliskim, to daje nam to dodatkowego "kopa" do działania i ogromną satysfakcję.
Długo zastanawiałam się, co można zrobić z dyni...
Kiedyś namiętnie gotowałam zupę - krem z dyni wyhodowanej w moim ogródku.
Niestety, ostanie dwa lata były zimne w naszym regionie i nie udała mi się ani jedna.
Wczoraj zakupiłam dynię piżmową i zapragnęłam coś z niej stworzyć...
I dzisiaj powstało danie... 
ZAPIEKANA DYNIA PIŻMOWA z warzywami z komosą ryżową ( quinoa ).

Totalny spontan.... ale postaram się podać gramaturę.

SKŁADNIKI:
Dynia piżmowa - moja miała 1 kg
komosa ryżowa - 125 g ( 1/2 szklanki  + 1 szklanka wody )
garść warzyw mrożonych - tzw. włoszczyzny
5 średnich pieczarek
1 pomidor
łyżka sosu sojowego
sól, 
pieprz czarny
pieprz ziołowy
masło - po łyżce na połówkę dyni
zioła wymieszane z oliwą z oliwek - rozmaryn, tymianek, płatki chili

PRZYGOTOWANIE:

Dynię podzieliłam na dwie połówki, wydrążyłam pestki, poprzecinałam,
posmarowałam oliwą z oliwek z ziołami, do wydrążonego dołeczka dałam po łyżce masła.


Wstawiłam na 1 godzinę do piekarnika nastawionego na 190 stopni z termoobiegiem.
Co jakiś czas polewałam ją masełkiem z "dołka".

W między czasie zastanawiałam się, gdzie powiesić uszytą dzisiaj gąskę - woreczek :)
Ostatecznie zajęła miejsce na lodówce :)
Więcej info na jej tamet znajdziecie tu: https://www.facebook.com/KoalasPatchworkDream


Kiedy dynia zapieka się, trzeba przygotować komosę i warzywa.
Zaczęłam od pieczarek.
Podsmażyłam je na oleju słonecznikowym. Dodałam warzywa ( miałam zamrożone) , pomidora i doprawiłam całość solą, pieprzem czarnym, ziołowym oraz sosem sojowym.
Dusiłam pod przykryciem na bardzo małym "ogniu".
Kiedy warzywa się dusiły,  przygotowywałam komosę.
Odmierzyłam pół szklanki komosy, dobrze ją wypłukałam i odsączyłam.
W garnuszku nalałam troszkę oleju słonecznikowego i dodałam odsączoną komosę.
Przez 1-2 minuty ją prażyłam - do czasu, kiedy poczułam cudowny, orzechowy zapach.
Zalałam ją 1 szklanką wody, troszkę posoliłam i bardzo szybko zagotowałam.
Zmniejszyłam "gaz" i gotowałam wolniutko pod przykryciem 15 minut.
 Po tym czasie odstawiłam na następne 5 minut.
Wyjęłam dynię :)
Przy okazji wypróbowałam silikonową matę - sprawdziła się super.
Uduszone warzywa wymieszałam z komosę i nałożyłam na upieczone, miękkie dynie.



Włożyłam całość do piekarnika, na wyższą półkę na 5-8 minut.
Wcześniej zrobiłam sałatkę z rukoli, roszponki, selera naciowego, czerwonej cebuli, 
doprawiłam solą, pieprzem, oliwą z oliwek i cytryną.

A tak prezentuje się moje danie.

 Jak widzicie, było pyszne....
tyle zostało z dyni :)


 Następnym razem jednak, doprawię dynię mocniej... nie bójcie się przypraw, ziół :)

CAŁUSKI :* :* :*


poniedziałek, 6 marca 2017

Zapiekane Naleśniki Kokosowe ze śliwkami...

Po dość długiej przerwie, postanowiłam podzielić z Wami przepisem na coś, co chyba każdy lubi...
Wczoraj na swojej stronie FB napisałam, że zamierzam coś takiego upichcić i nie wierzyłam, 
że moje oczekiwania co do smaku i odczuć w czasie jedzenia przejdą moje najśmielsze oczekiwania.
Nie jestem osobą wybredną smakowo, w zasadzie zjadam wszystko - oprócz flaków, czerniny 
i od 4 miesięcy mięsa - ale bardzo trudno mnie oczarować jedzeniem. 
Jestem z tych, dla których je się po to, aby żyć... nie odwrotnie.
Ale te pychotki zawładnęły moją duszą .
No to od początku...
Zaserwowałam zapiekane w piekarniku bardzo delikatne naleśniki na bazie mleczka kokosowego, (które pierwszy raz zrobiłam w domu, z prostych przyczyn - mleczko kokosowe w puszce "wyszło") nadziewane puszystym, domowym twarożkiem z mleka od krówki naszej sąsiadki - tak wiem, 
to trochę skomplikowane :)  
Do tego lekko podsmażone na maśle śliwki węgierki z naszego ogrodu (mrożone, najpierw je oczywiście rozmroziłam) z dodatkiem brandy.
A uwieńczeniem był kleks z kogla mogla :)

Niestety, udało mi się zrobić tylko jedno zdjęcie.... dobrze, że w ogóle je zrobiłam :)

 Zaczynam od przepisu na mleczko kokosowe, bo na 100% już nie kupię go w puszce.

Mleczko kokosowe - 1/2 litra
          składniki:
1 szklanka wiórków kokosowych
2 szklanki wrzątku ( uwaga: najpierw jedną szklankę używamy, potem drugą)

Szklankę wiórków zalewamy jedną szklanką wrzątku i odstawiamy na ok. 2 godziny.
Po tym czasie całość przerzucamy do blendera i miksujemy na najwyższych obrotach 2-3 minuty.
Zmiksowaną masę przekładamy na gazę ( podkładamy sitko z garnuszkiem) i bardzo dokładnie wyciskamy.
Wyciśnięte wiórki jeszcze raz wrzucamy do blendera, dolewamy drugą szklankę wrzątku, jeszcze raz miksujemy 2-3 minuty i po ostudzeniu ponownie odciskamy płyn.
I gotowe. 
Uwaga: takie mleczko za długo nam nie postoi w lodówce, góra 3-4 dni. Ale jest tak pyszne, że pewnie tego samego dnia go zużyjecie.

Ciasto na naleśniki kokosowe
         składniki na 6 sztuk smażonych na patelni do naleśników:
300 ml mleczka kokosowego
200 ml wody
2 jaja
1 łyżka cukru
szczypta soli
150 gram mąki ( pół na pół pszenna z chlebową ).
Wszystkie składniki bardzo dobrze zmiksować i odstawić na 1 godzinę.
Smażyć na dobrze rozgrzanej patelni przesmarowując ją olejem słonecznikowym albo kokosowym. 
Ciasto jest bardzo delikatne, dlatego należy je smażyć z wyczuciem :)

Twarożek swojski lub domowy ( na tą ilość naleśników powinno wystarczyć 25 dag twarożku) przełożyłam do miski, dodałam żółtko i łyżkę cukru. Całość zmiksowałam na gładką masę.

Śliwki  (na tą porcję naleśników miałam ich 50 dag) przekrojone na pół i wydrylowane lekko podsmażałam na 2 łyżkach masła, dodałam 2 łyżki cukru i 2 łyżki brandy. Trwało to kilkanaście minut, aż cukier się rozpuścił, płyn odparował i powstał dość gęsty sosik.

Kogel Mogel - 2 żółtka ucierałam z 2 łyżkami cukru do białości, i na koniec połączyłam z ubitymi na sztywno białkami.

WYKONANIE całości:

1. Usmaż naleśniki.
2. Ponakładaj na każdy naleśnik po łyżce twarożku i składaj je w kopertę. 
   Przekładaj do lekko wysmarowanego masełkiem ( lub olejem kokosowym) naczynia żaroodpornego. 
   Ja użyłam 2 naczyń do 6 naleśników, żeby nie nakładać je na siebie.
   Dodatkowo zestrugałam widelcem na wierzch naleśników wiórki z oleju kokosowego.
3. Rozgrzej piekarnik do 180 stopni, włóż naleśniki i piec ok. 8 - 10 minut.
4. W tym czasie przygotuj kogel mogel.
5. Po 8-10 minutach pieczenia, dołóż do naleśników wcześniej podsmażone śliwki i po dużym kleksie kogla mogla. Przełóż naczynia z naleśnikami na wyższą półkę piekarnika, podwyższ temperaturę do 210 stopni i podpiekaj je jeszcze 1-2 minuty. Nasza pianka musi się przyrumienić. 
6. Podawaj na talerzyki, mlaskaj, mrucz i czuj się jak w niebie :)

                                   SMACZNEGO....                            












niedziela, 8 stycznia 2017

Co robię, kiedy brakuje weny... pikuję kolejną poduszkę

Witam Was Kochani.
Dzisiaj pragnę podzielić się z Wami problemem, który pewnie nie tylko mnie dotyka.
Sądzę, że każdego, kto para się rękodziełem, ale również muzyką, czy inną dziedziną artystyczną, która wymaga myślenia twórczego.
Czy zdarzyła się Wam pustka? Brak weny?
Albo macie tyle pomysłów, że nie wiadomo od czego zacząć, i w efekcie siedzicie w pracowni
i nic Wam nie pasuje?
Mnie to się czasami przytrafia... i nie cierpię tego stanu... 
W chwilach, kiedy jakiś pomysł wpada mi do głowy rysuję i zapisuję go.
Ale w stanach "zakręcenia" nawet te wskazówki nie pomagają.
Co wtedy robię? Jak zmusić wenę do powrotu?
Wygląda u mnie to tak....

Otwieram szufladę z tkaninami, przeglądam je, wyciągam i staram się dopasować z innymi, wywracam wszystko do góry nogami.
W ciągu godziny moja pracownia wygląda tak, jakby ktoś wrzucił do niej granat :)
Taka "myślówa" i bajzel w 99% pomaga mi.
Tak też było i dzisiaj....
Po grzebaniu w tkaninach wybrałam 3 zestawy:

Tkanina w stempelki i pismem, do tego kawałeczek ( resztka z bieżnika orientalnego) bardzo ozdobnej bawełny.... pomysł?
Serweta z aplikacjami w kształcie.... owal? Może Koło?
Nie wiem, ciągle nie wiem... dlatego wyciągnęłam następny zestaw... 


Śliczne, bardzo delikatne jaśniutkie tło i folkowa tkanina... 
miała być na drugą narzutę, ale jakoś nie lubię powtórek....
No więc, co z tego zrobić?
W tym momencie ciśnienie już rośnie.... nie ważne, czy mam zamówienia, czy nie, 
muszę każdego dnia coś stworzyć. Tak sobie założyłam i trzymam się tego.

Kolejny pomysł na ten zestaw, to jasne poduchy z aplikacją w kształcie dużego serca 
z folkowej tkaniny.
Chyba tak.... ale musi to jeszcze poczekać.... 
Zabrałam się za następny zestaw :)



Te tkaniny czekają od lipca.... ta z klateczkami jest wyjątkowej urody.... 
szary, czarny, mięta i stare złoto....
Ale co z tego zrobić?
Klateczki układają się dość nieciekawie...  żeby coś zrobić, 
musiałabym dużo z tej tkaniny "zmarnować"...
Ale klapki w głowie się otworzyły, hurrrraaaaa, 
nareszcie będę mogła się zabrać za pracę.
Uwielbiam ten stan, kiedy w końcu, po kilku godzinach kombinowania i myślenia,
mogę zacząć mierzyć i kroić.


Ponieważ jestem na etapie kółek, postanowiłam "zmodzić" kolejną poduszkę tego typu.
Ale tym razem 2, albo nawet 3 sztuki - bo na tyle wystarczy mi materiału.
Oczywiście, nie będą identyczne, myślę, że będą miały inne pikowania.

No i zaczęłam.... wycięłam na początek 18 kółek - na 2 poduszki.
Musiałam tak je dopasować, aby jak najmniej "zmarnować" z tej "klateczkowej" tkaniny.
To co zostanie, przyda się... zawsze się wszystko przydaje :)


Aby moje kołka były równe, zastosowałam technikę, która zawsze się sprawdza.
Wykorzystałam do tego celu delikatną tkaninę, którą używam do haftu.
Zszyłam je razem, nacięłam tył, wywróciłam na prawą stronę i powstała idealna aplikacja koła.
Aby tkanina się nie marszczyła, użyłam nożyczek z ząbkami .


Po wywróceniu aplikacji na prawą stronę trzeba je bardzo porządnie przeprasować.


Uffff.... czy zbliżam się do końca?
o nieeee, to dopiero początek.

Teraz trzeba rozmieścić kółeczka na tle... bardzo dokładnie... 
zajęło mi to - bagatela - 1 godzinę.
Przyczepić szpilkami albo przykleić specjalną fastrygą w kleju i przyszyć do wierzchniej tkaniny.
Mmmm, jaki wybrać ścieg? 
Tym razem użyłam innego niż zwykle i po przyszyciu pierwszego kółka pożałowałam.
No ale cóż, zaczęłam już, to muszę tak skończyć.
Przez ten niefortunny wybór będę musiała jeszcze raz je przeszyć, ale już później.

Dalej, trzeba złożyć wierzch, środek ( bawełniana ocieplina) i tył...
Tak przygotowaną "kanapkę" można zacząć pikować.
Ale jaaaaaaak????
Znowu wzięłam miarki i pisakami znikającymi zaznaczyłam najpierw linie - środki kółek.
a potem środki odstępów...

Wybór nici - to kolejna bardzo ważna sprawa.
Ostatnio bardzo się namęczyłam, bo wybrałam piękne bawełniane, cieniowane nici, 
ale dość grube.
Tym razem postanowiłam, że użyję nici Isacord 40...
Pikowanie okazało się być bardzo przyjemne i bezproblematyczne.

Czy widzicie, jak te płaskie tkaniny zaczęły żyć?
Specjalnie wypikowałam tylko tło na około klateczek... 
i miałam rację, tak właśnie miało być :)

Po pikowaniu całość zwilżyłam spryskiwaczem wodą, 
szczególnie zwracałam uwagę na to, aby linie pomocnicze pisaka zniknęły.
Jest to bardzo ważne, bo kiedy zostaną jakieś znaki i przeprasujemy je gorącym żelazkiem,
to możemy powiedzieć "bye bye" naszej pracy....

Została jeszcze do uszycia tylna część poduszki z zamkiem.
Ale to już jutro. 
A wtedy podusia będzie miała specjalną sesję zdjęciową, będę mogła się nią
pochwalić i trafi do sklepiku.

Jeśli wyjdzie fajnie i będę zadowolona, powstanie następna, druga,
no... może jeszcze trzecia. 
Bo sądzę, że będą super wyglądały RAZEM.


A tym czasem Mała nasza (to Jej imię) 
czeka na wyjście, na wieczorny spacerek.


CAŁUSKI Kochani :* 





piątek, 6 stycznia 2017

Ozdobne poduszki w koła z naturalnych tkanin, aplikacje i pikowania

Witam Was Kochani,
Słońce świeci, na termometrze -8, wiatr ucichł a śniegu przybyło nam 50 cm.
Mąż dzielnie odkopuje co się da, a ja właśnie dokończyłam
dwie nowe poduszki.

Miałam ochotę na jakieś geometryczne wzory i symetrię.
Wycięłam więc po 9 kółek na jedną podusię i przyszyłam delikatnym,
ale ozdobnym ściegiem.

Wykorzystałam bawełniane, cieniowane nici Gutermann Sulky.
Podusie uszyłam z mieszanki lnu i bawełny 50/50.
Tkanina na aplikacje pochodzi z jednej kolekcji, ale w różnych kolorkach.
Poniżej w odcieniach błękitu i zieleni na czarnym tle 
oraz druga w odcieniach różu, zieleni na niebieskim tle. 









Aby dodać uroku i ożywić tkaniny, delikatnie przepikowałam białe tło prostym ściegiem.  
Natomiast w środku kółek zastosowałam pikowanie z wolnej ręki.



Wszystkie moje poduszki zapinane są na zamek - kryty szeroką plisą.
Wymiary to 40 x 40 cm, czyli typowe.


Często spotykam się ze stwierdzeniem, że produkty bawełniane a zwłaszcza lniane, 
bardzo trudno się pielęgnuje. Głównie chodzi o prasowanie.
Sama nie cierpię wygniecionych tkanin, także nie napiszę niczego, co nie jest prawdą.
Otóż, poduszki, czy serwetki, czy bieżniki lniane albo bawełniane,
kiedy zostaną przepikowane, nabierają nowych, cudownych właściwości. 
Nie gniotą się tak potwornie i z łatwością można je wyprasować.
Ja używam jeszcze pięknie pachnącego lekkiego krochmalu w sprayu 
i oczywiście prasuję lekko wilgotne na lewej stronie, używając pary.


 Wszystkie brzegi zabezpieczyłam, jak zwykle, specjalnym ściegiem, 
aby się nie strzępiły.
Nie trzeba mieć specjalnych do tego celu maszyn - overlocków, 
aby nasz produkt wyglądał schludnie i profesjonalnie.
Można to zrobić używając zwykłej, domowej maszyny.
Bo rękodzieło powinno również być wykonane z najwyższą dokładnością
i precyzją.
Kiedyś gdzieś wyczytałam, że to absolutnie nie przeszkadza, że np. poduszka jest krzywa, 
albo w patchworku bloki są nierówne, albo lewa strona się strzępi, 
"bo przecież jest to hand made i tak musi być".
Otóż nie.... tak powiadają te osoby, które nie przykładają się
do końcowego wyglądu, nie zwracają na to uwagi i chcą coś wykonać
bardzo szybko...

Rękodzieło powinno być staranniej wykonane, niż masówki.
Takie jest moje zdanie i tego się trzymam.

Do następnego Kochani :)














czwartek, 5 stycznia 2017

Powrót do... przeszłości.... Koala testuje kosmetyki Oriflame.

Kiedyś, dawno, dawno temu razem z moją Mamą "bawiłyśmy" się w sprzedawców :)
Moda była ogromna na wszystko, co można było sprzedawać, wszyscy byliśmy spragnieni nowości, małego luksusu i poczucia na własnej skórze "zachodu".
Z czasem jednak firmy... a w zasadzie ludzie, zrobili z tego niby biznesu coś, co nas odrzuciło.
Przestało to być atrakcyjne, a i kosmetyki straciły na jakości... poza tym w naszych sklepach pojawiło się wszystko, o czym kiedyś można było tylko pomarzyć...

Minęły lata całe, wstyd się przyznać, ale ponad 20 :)
Postanowiłam sprawdzić, jak to teraz działa, czy coś się poprawiło.
Zarejestrowałam się w Oriflame, jako konsultantka i zamówiłam pierwsze produkty, dla siebie.
Najwspanialsze jest teraz to, że nie trzeba się wpraszać na spotkania, 
wymuszone kawki i na siłę pokazywać katalog. 
Teraz mamy E-katalogi. 
Wystarczy, że prześlę link do niego a osoba zainteresowana zakupem, 
będzie mogła w spokoju go przestudiować
To mnie przekonało do powrotu.

Zawsze uwielbiałam kremy zapachowe, tak więc na pierwszy ogień mojego testowania trafił właśnie ten produkt.

Moje pierwsze wrażenie - śliczne opakowanie, duże, cena super....
Zapach? Bardzo piękny, świeży, kwiatowo-drzewny.... delikatny balsam o milutkiej konsystencji.
Brawo, jestem nim zachwycona...
Zapach utrzymuje się bardzo długo, skóra jest gładka i przyjemna w dotyku.
Czyli jest wszystko to, o co mi chodziło. 
A nawet więcej, bo powiem Wam w sekrecie, że ciągle mam nos mojego Męża na sobie :) :)
Oczywiście można jeszcze wzmocnić zapach kupując wodę perfumowaną z serii Giordani Gold.

Test zdany :)

Jeśli macie czas i ochotę poczytać, pooglądać a może i coś zamówić dla siebie albo bliskich, zachęcam do otworzenia poniższego linku. 

I jeszcze jedno, perfumowany krem o którym pisałam, jest jeszcze w super cenie, 
ale tylko do 16 stycznia, bo wtedy ten katalog wygasa a niestety, w następnym już tego cuda nie ma...
Spieszcie się :)

Poniższy link przekieruje Was do mojego katalogu, gdzie będą moje dane jako Waszego Konsultanta. 
Uwaga: Nie klikajcie krzyżyka w prawym górnym rogu, bo "zniknę".
Jeśli macie problemy z wyświetlaniem katalogu, wystarczy napisać do mnie, zapytać, poradzić się...
jestem do usług <3

 Jeśli znajdziecie coś dla siebie, oczywiście,  zapraszam Was do składania zamówień. 


CAŁUSKI :*